Category Archives: People
HaLong Bay – Vietnam
Góry w środku morza
Płyniemy po zatoce Halong – tam gdzie smok schodzi do wody. Jest to święte i historyczne miejsce dla Wietnamczyków i wystarczy raz je zobaczyć, żeby to zrozumieć. Wyobraźcie sobie wapienne góry, porośnięte gdzieniegdzie drzewami, pełne jaskiń, grot i załomów, które wyrastają wprost z morza i tworzą niezwykły archipelag dwóch tysięcy wysp. Pośród tych wysp rozbija się niezliczona rzesza łódek, dżonek, sampanów, stateczków i ogromniastych statków wypełnionych turystami oraz ich sprzętem fotograficznym. Pośród wysp na wodzie żyją od setek lat rybacy wraz z całym swym rodzinno-zwierzęcym przybytkiem. Każdy z nich ma swoich krewnych / kolegów za sterem turystycznych statków i w ten oto sposób lądujemy na platformie domku, gdzie w podwieszonych klatkach/siatkach pluskają… rzesze morskich stworzeń. Jest także parka sporych żółwi, które za pomocą dolarów z pewnością można przerobić na zupę.
Zasiadamy na naszym okręcie do owocowo morskiej uczty, choć już teraz bez uroczego entourage punktu lokalnej gastronomii. Pijemy, jemy i znowu pijemy, a statek przesuwa się pośród niezliczonych wysp. Pomarańczowa kulka słońca turla się za widnokrąg, ostatnia butelka wina znika ze stołu a magiczne wyspy pokrywa wietnamski zmrok… płyniemy z powrotem, nikt nie woła.
Vietnam
Początek
Taksówka dowozi nas do hotelu, gdzie pokrzepiamy się piwem Tiger, porzucamy plecaki i ruszamy na miasto lub jak ktoś woli do miasta. Nasz kierowac posiada jedną wielką zaletę – mówi tylko po wietnamsku. Niestety jak się okazało my jej nie posiadamy. Niemniej jednak za pomocą body language, stukania w zegarek i pisania cyferek na papierze udaje się nam przekazać instrukcje i nie zagubić w Hanoi. Specjalizuje się w tym Endrob, chociaż narasta w nim wewnętrzna frustracja (jeszcze nie uzewnętrzniona).
Teoria chaosu w praktyce
Pierwsze wrażenie z Hanoi to niesamowity i nieustanny ruch tysięcy rowerów, skuterów i motorynek obwieszonych ludźmi, koszami, tobałami, klatkami z drobiem i prosiakami, pękami bananów lub trzciny, pudłami i pudełeczkami, pakunkami i wiązankami…
Wielopokoleniowa rodzina wbrew prawom fizyki i rozsądku upchnięta na skuterze przemieszcza się po ulicach – babcia z dziadkiem na doczepkę do taty i mamy, szkolna dziatwa podwieszona po bokach a na kierownicy koszyk z zakupami.
Ta niekończąca się rzeka dwuśladowców jest gdzieniegdzie przetykana autobusami lub samochodami i okraszona niekończącym się buczeniem klaksonów i miganiem świateł. Tym ruchem rządzi odwieczne prawo dżungli – większy ma rację! Należy zapomnieć o wszelkich zasadach, kierunkach, pasach, sygnalizacji, podporządkowaniu i pierwszeństwie. Na samym czele stoi król zwierząt – autobus słoń z którym konkurują tylko nosorożce ciężarówki. Poniżej najznaczniejsze drapieżniki czyli dżipy i minibusy oraz ich lichsze mutacje w postaci zwykłych osobowców. Aż reszcie docieramy do prawdziwej tkanki, ludowej masy skuterowych hien, motorynkowych szakali i wychudłych rowerowych lisów. Na samym dnie tej drabiny społecznej gnieździ się podgatunek, ubermensch nazywany pieszym. Ten nieszczęśnik nie posiada żadnych praw, może paść ofiarą każdego, w każdej chwili i w każdym miejscu. Jedyna nić łącząca go z żywotem to pewna niechęć kierowców do zdemolowania, bądź zabrudzenia swojego pojazdu.
Cały ten komunikacyjny żywioł pędzi we wszystkie strony, kłębi się i zakleszcza, wzdłuż w poprzek na przekór i wspak. Grupy motorków czatują w gardzielach pomniejszych uliczek na okazję do przebicia się na drugą stronę. Wystarczy niewielka luka, nieznaczny prześwit w głównym strumieniu i już urocze Wietnamki w maseczkach na twarzy rozpoczynają przeprawę godną forsowania Odry. Nie jest to jednak tak proste jak dokonania naszych czterech pancernych i psa. Otóż przeprawa spotyka się z natychmiastowym kontratakiem podobnej grupy z naprzeciwka. Na środku następuje więc nagłe zapętlenie się w węzeł gordyjski, który natychmiast zostaje poszatkowany na kawałki przez główny strumień pojazdów. Dramat ten rozgrywa się w przestrzeni zdecydowanie ponadtrójwymiarowej, na tylu planach, iż niepodobna nawet z grubsza śledzić losów jego uczestników. Dlatego też poniżej zamieszczam uproszczony schemat blokowy ruchu ulicznego w Wietnamie.
Hanoi
W związku ze wspomnianym już brakiem znajomości języka wietnamskiego nasze początki w Hanoi są dość spontaniczne. Trafiamy co prawda do obowiązkowego mauzoleum Ho Chi Minha, ale jest ono w remoncie. Włóczymy się więc dokoła bez celu i energii, gdy nagle na jednym z rogów najbardziej reprezentacyjnego z placów miasta zauważamy… ambasadę Ba Lan, czyli po prostu Polski. Okazuje się więc, że wszystkie drogi prowadzą do ambasady. Po chwilowym osłupieniu zaczynamy oglądać to zjawisko. Jest to posiadłość rozmiarów imponujących, składająca się ze szczelnie otoczonego murem ogrodu ze stadkiem lśniących czystością domów. Niewątpliwie rzesza zatrudnionych tam dyplomatów, urzędników, jawnych i niejawnych radców, sekretarzy, szarżedaferów, konsuli i innych pod-ambasadorów jest tak szalenie i nieustannie zajęta gigantyczną współpracą gospodarczą tudzież kulturalną pomiędzy naszymi bratnimi krajami, że otwarcie się na tzw. Interesantów (czytaj natrętów) to tylko parę skromniutkich godzin w ich jakże przepełnionym grafiku. Niecenzuralne komentarze Endroba (nadal zwanego potocznie Robertem) związane z odkryciem dokąd trafiają jego podatki, że komuna upadła już jakiś czas temu itp. Itd. odpowiadam, że nie rozeznaje się on wcale w arkanach polityki międzynarodowej i z pewnością nigdy nie był na Stadionie Dziesięciolecia, nie wspominając już o tzw. budkach chińskich w formie lecz wietnamskich w treści budkach żywieniowych. Endrob (nadal prymitywnie Robertem zwany) milknie, przytłoczony wagą tych argumentów. Zaraz trafiamy na kolejne potwierdzenie intensywności związków bilateralnych – tablicę sławnych Polaków. Tablica owa jest jak najlepszym dowodem statystycznym pełnej symbiozy artystyczno-naukowej: powszechnie czytywani nad Mekongiem nobliści Miłosz i Szymborska wspomagani jakimś Mickiewiczem zrównoważeni przez 2 astronomów i Marysię SC. Ta teza i antyteza osiąga najwyższy poziom w duchowej syntezie i jedności reprezentowanej przez Naszego Papieża z dzieckiem na ręku!
Oddalamy się w milczeniu oddając hołd trudowi personelu placówki hanojskiej, niemniej jednak małostkowy Rafik*syczy: „z tablicy to towarzysze zniknęli, ale na placówce to dalej tkwią…”
Impreza otwierająca sezon
Nieuchronnie zbliża się wieczór. Po kolacji na którą litościwie spuszczę zasłonę milczenia trafiamy do hotelu. Posiadamy jeszcze zapasy z Polski, więc w celu umniejszenia ciężaru naszych bagaży zaczynamy niszczyć kolejne butelki. W trakcie tej zbożnej pracy udaje się nam dotrzeć na opustoszały basen, który otrzeźwia nas do tego stopnia, że postawiamy ruszyć jeszcze na pożegnalne piwo do baru na dachu naszego hotelu. Kasia odmawia dalszej współpracy, zasłaniając się niewyspaniem i innymi tego typu wymówkami.
Nie powstrzymuje to jednak Trzech Muszkieterów.
Ba, nie powstrzymuje nas nawet fakt, że bar jest zamknięty. Polak potrafi, więc otwieramy drzwi, zapalamy światła, uruchamiamy muzykę, Rafik bierze bar, serwuje drinki z piwem, lub piwo z drinkami, a my podziwiamy nocną panoramę Hanoi z dachu dwudziestego piętra Sofitel Plaza Hanoi… życie jest piękne.
Po pewnym czasie zaczyna nas niepokoić fakt, że nikt nie dołącza do imprezy, nie pojawia się tłum ochroniarzy pałujących nas po nerach i w ogóle dach jest troszeczkę przyduży jak na naszą trójkę. Opuszczamy się więc w podziemia, gdzie (o dziwo!) odkrywamy drugi bar, tym razem czynny. W barze tym, przebywa kilka niezwykle uczynnych i życzliwych przedstawicielek płci pięknej. Istoty te są na tyle tolerancyjne i wyrozumiałe, że pozwalają sobie nawet kupować napoje oraz sugerują dalszy ciąg tak pięknie rozpoczętej nocy. W nas jednak kipi polski duch walki i nienasycenia, dlatego też wzywamy naszego nocnego łącznika w taksówce. Ten poczciwy, ale wiecle naiwny człowiek, opuszcza na chwilę swój pojazd (z niezrozumiałych względów) pozostawiając w stacyjce kluczyki. Wdzieramy się do środka i Rafik zaczyna nas wieźć do klubu Century (nazwa ta zasłyszana została w mrocznych otchłani baru podziemnego). Niestety nie wszystkie drogi prowadzą do Century i po z lekka niestabilnej rundce powracamy pod hotel. Stoi tam już nas wybawca. Tym razem nieznajomość wietnamskiego ogromnie się przydaje, gdyż w ramach dość szerokiej interpretacji możemy uznać, że jego okrzyki to rodzaj rytualnego powitania klienta. Tak czy siak trafiamy w końcu do Century, które wygląda i oferuje to samo co każdy inny klub nocny na tej planecie. Ponieważ nasz duch jest ciągle niespokojny realizujemy się w walce przeciwko tubylcom w najprzeróżniejszych odmianach sportu (z elementami hazardu): grze w bilarda, siłowaniu się na rękę, ciskaniu oliwkami do szklanek, tudzież piciu wódki. I wszystko nam idzie nam doskonale… aż nagle budzę się hotelowym łóżku. Ech te nagłe przyśpieszenia czasu.
Kryzys w wyszynku owocowo morskim w HaLong
Hanoi na kacu jest jeszcze ciekawsze, zwłaszcza bazary, zaułki i niepoliczone rzesze lokalesów oferujących obiady z napitkiem i napiwkiem za oszałamiającą cenę jednego dolara (plus darmowy bukiet zapachów). Udajemy się też na wewnętrzną kontemplację i wyciszenie w konfucjańskiej Świątyni Literatury. Niestety nie dane jest nam jednak osiągnąć wewnętrzną równowagę – zostajemy otoczeni przez tłum ślicznych Wietnamek w białych uniformach…
To wszystko to jednak już przeszłość. Suniemy pośród pól ryżowych, a w aucie panuje napięta atmosfera.. Wietnamczycy jeżdżą powoli (co jest zupełnie zrozumiałe, ponieważ stosując polskie standardy już po kilku dniach kraj uległby wyludnieniu), niemniej jednak są granice, których przekroczyć nie wolno (a przynajmniej nie należy). Nasz samochód to nowy Jeep Toyota, jeden z nielicznych i większych na drodze. Niestety nie ma to większego znaczenia, gdyż wymijają nas ze strony lewej lub prawej, samochody, motorki, rozklekotane ciężarówki, miejscowe Pekasy, motorynki i skutery. Kiedy po prawej stronie mija nas motorynka zaludniona przez rodziców, dwójkę pociech z podwieszonym stadkiem żywych kur tama pęka. We wszystkich znanych językach (łącznie z migowym) próbujemy zastraszyć, zmotywować, przekonać, upokorzyć naszego kierowcę. Owszem potakuje on głową, uśmiecha się, odpowiada, ale wszystko to kamień w wodę. I tak rodzi się coraz większa frustracja, która kładzie się cieniem na naszym zgranym zespole… Co gorsza frustracja ta narasta zwłaszcza w Endrobie. Rzecz jasna nie jest to jego wina – wiąże się to z wewnętrzną, chciałoby się rzec kobiecą wrażliwością oraz nieprzystosowaniem charakteru do przeciwności losu. Tej subtelnej, refleksyjnej i zatopionej w wyidealizowanym świecie jednostce trudno więc jest przejść do porządku nad tak bezwzględną konfrontacją z brutalną i nieuporządkowaną rzeczywistością. I tak jak w tragedii antycznej nieuchronny splot wydarzeń prowadzi do krwawego finału…
Finał ten ma miejsce w lokaleskiej knajpie Ha-Long. Knajpa składa się z salki wypełnionej plastikowymi stołami i krzesełkami, poplamionymi obrusami oraz zgrupowaniem wiader. W wiadrach tych pluska rzesza nieszczęsnych stworów morskich: krewetki, ryby, langusty, homary, ślimaki, małże i mnóstwo innych nierozpoznawalnych skorupiaków. Kiedy piszę knajpa lokaleska mam na myśli całą gamę zapachów i wrażeń estetyczno-higienicznych. Nas to nie odstrasza, ale Kasia systematycznie zielenieje i w sposób niedwuznaczny wyraża swoją dezaprobatę. Na dodatek kiedy na stół wjeżdżają już nieszczęsne, parujące i drgające skorupiaki sautee, życzliwa pani kelnerka chwyta jedną z olbrzymich krewetek i żałobnymi paznokciami rozdziera na strzępy. Kasia porzuca nas, a dołącza do niej zdrajca R., który najwyraźniej marzy o schabowym z kapustą. Zostaję oko w oko z Endrobem, który systematycznie opróżnia talerze i wydłubuje ślimaczki rozgiętą agrafką. Jest on także pełen świętego oburzenia na takie marudzenie i brak szacunku dla lokalnych tradycji kulinarnych. Po ulicy biegają bezpańskie psy, w rynsztoku coś chlupocze (być może zbiegła langusta) a Endrob połyka kolejne lewoskrętne stworzenie…
Uciekający pociąg
Jak przystało na ekspertów od planowania i podróży spędzamy kolejny uroczy dzień w samochodzie, z naszym kierowcą rajdowym. Korzystając z tej przydługiej okazji obrzucamy się obelgami, obrażamy i krzyczymy starając się dociec źródeł tego pięknego planu. Tak czy siak rzucamy się z powrotem w odmęty Hanoi, pożeramy setną sajgonkę i trafiamy na dworzec, gdzie oczekuje nas sypialny do Hue, starożytnej stolicy Wietnamu. W pociągu okazuje się, że zostaliśmy rozmieszczeni w różnych przedziałach, ale wywieramy presję psychiczną na parę zdyscyplinowanych niemieckich turystów, którzy (w niezrozumiałym dla nas pośpiechu), udostępniają nam cały przedział. Na stole ląduje ostatnia deska ratunku, Żubróweczka, która miała być przeznaczona na ewentualny prezent. Prezentujemy ją sobie w kombinacji z piwem i o świcie usypiamy w rytm stukających kół.
Hue
Hue wygląda dużo bardziej europejsko, widać, że Francuzi nie tracili tu czasu.
Miasto leży blisko dawnej granicy pomiędzy Wietnamem Południowym i Północnym. Komuniści po zdobyciu miasta pozostawili ten burżuazyjno-imperialistyczny przeżytek na pastwę losu, ale w ciągu ostatniego dziesięciolecia na fali tak zwanych zmian zaczęto remontować i odnawiać wiele zabytków.
My rzecz jasna czujemy niedosyt podróżowania, dlatego też po porzuceniu bagaży w hotelu (bez basenu, co z przekąsem zauważa Endrob) ładujemy się na łódkę i płyniemy w górę i dół rzeki. Po drodze wpadamy do świątyń oraz na zakupy uliczne, fotografujemy kręcące się w pobliżu słonie tudzież wypatrujemy tygrysów, których i tak tu nie ma. Czas umila nam śliczne wietnamskie maleństwo (3 lata) bawiące się tasakiem większym od niej samej.
Dlaczego warto pojeździć 8 godzin autobusem
Autobus pełen turystów jedzie z prędkością 30 km na godzinę. Czeka nas około 200 kilometrowa trasa plus czas na tzw. zwiedzanie. Patrzymy na Endroba, pomysłodawcę tej wycieczki wzrokiem zgoła nieżyczliwym. Pani Przewodnik nadaje nieustannie, na tej samej nucie i już po chwili nie wiadomo czy ona mówi po angielsku, czy myśmy nauczyli się wietnamskiego. Mijamy dawną granicę strefy odgradzającej Północ od Południa. Jest to teren gdzie toczyły się najcięższe walki w czasie wojny z amerykanami. Praktycznie wszystkie okoliczne miejscowości zostały zrównane z ziemią. I tak docieramy do wioski której mieszkańcy zeszli pod ziemię w sensie dosłownym. Przez kilka lat rozbudowali niezwykły system podziemnych tuneli, skrytek, zamaskowanych przejść. Wietnamczycy ukrywali się tan w ciągu dnia a w nocy wychodzili na poszukiwanie żywności, wspomagali działania Wietkongu. Tunele wydrążone są w czerwonawej, gliniastej ziemi. Wąskie i nieoświetlone. Próbujemy wyobrazić sobie bombardowanie – Wietnamczycy chowali się wtedy w specjalnych komorach położonych dużo głębiej niż poziom mieszkalny. Amerykanie opracowali specjalne bomby do niszczenia podziemnych umocnień – wkręcały się pod ziemię i dopiero tam eksplodowały. Bomby te mogły zabić od razu, ale co gorsza skazać na powolną śmierć w zasypanym podziemnym schronie. Jednak Wietnamczycy zdołali przetrwać i większość podziemnych korytarzy nie została nigdy odkryta. Przebywamy tam tylko pół godziny i z ulgą wydostajemy się przez jedno z tajnych wyjść na rozpaloną w słońcu plażę. I tu kolejny grymas historii – otacza nas natarczywa gromadka dzieci handlująca zimną Coca-Colą…
Nasz żółty autobus pędzi dalej – jedziemy zobaczyć dawną bazę amerykańskich wojsk … .Pasażerowie zapadają w letarg, dla poprawienia nastroju psuje się klimatyzacja, ociekamy potem, aż wreszcie jest! Drewniana chałupka z garstką zdjęć i eksponatów, parę helikopterów i… kawał pola ze śladami pasa startowego. Nasz trud zostaje sowicie wynagrodzony. Fotografujemy się na polu i wsiadamy z powrotem do autobusu. Czeka nas jeszcze tylko bagatelne 3 godziny drogi powrotnej do Hue. Absurdalność tego pola podkreśla w całej swojej rozciągłości absurdalność tej wojny. Nam, przybyszom z kraju, który doświadczył dobrodziejstw komunizmu i sąsiedztwa Wielkiego Brata trudno jest stanąć po przeciwnej stronie, ale w tym wypadku wszelkie argumenty o polityce, historycznej misji, konieczności obrony cywilizacji itp. Itd. po prostu nie wytrzymują konfrontacji z tym widokiem. Były tu tysiące amerykańskich żołnierzy, tysiące ton sprzętu, amunicji, obozy, bazy, szpitale, burdele, knajpy a pozostała tylko zarośnięta ziemia i niezliczone groby. Najprostsze pytanie – „po co kurwa to wszystko?” – ciśnie się nieuchronnie na usta.
W naszym autobusie nie ma amerykańskich turystów, ale nie oznacza to, że nie przyjeżdżają oni do Wietnamu. Wręcz przeciwnie jest ich coraz więcej i bynajmniej nie spotykają się ze szczególną wrogością. Pani Przewodniczka opowiada nam, że organizowane są nawet specjalne wycieczki dla byłych marines, coś w rodzaju imprezy na „na tropie śladów”. Pokazuje wypalony napalmem szczyt górski na którym było lądowisko helikopterów, a teraz wdrapują się tam spocone grupki podstarzałych marines. I kiedy patrzę w jej pucułowatą tchnącą dumą twarz rozumiem już dlaczego Francuzi i Amerykanie dostali od Wietnamczyków łomot.
Wniebowzięci
Jest czas jeżdżenia, ale i jest czas latania. Wsiadamy bladym świtem do samolotu w Hue, lądujemy w Sajgonie, pijemy piwo oraz inne drinki i już lecimy do Kambodży. Endrob zakochuje się w stewardessie, wsuwa jej liścik pożegnalny, dziewczę się płoni, czysta poezja. Rafał też jest zakochany, ale tylko platonicznie. W tym romantycznym uniesieniu tłoczymy się w kolejce po wizy i wreszcie wchodzimy na kambodżańską ziemię. Ale tylko na chwilę, bo dla odmiany wskakujemy do następnego samolotu, który leci do Siem Reap, miasta na obrzeżach Angkor Wat. Jest już ciemno a przy wyjściu z lotniska kłębi się rój tubylczych owadów. Polewamy się środkami przeciw owadom i wychodzimy na zewnątrz. Najwyraźniej owady kambodżańskie nie były na liście target group producenta, gdyż rzucają się nas hurtowo. Otępiali po podniebnych podróżach kręcimy się w kółko klepiąc po ramionach, szyjach i głowach. Kasia w panice rzuca się gdzieś w otchłanie nocy, Endrob szuka browaru, Rafał robi zdjęcia. Ja poddaję się sytuacji i robię nic. I wtedy pojawia się nasz wybawca Mr You.