Mr You
Mister You (a tak naprawdę to Mr. You Chhuongthov – tak, tk, przez dwa h) jest mały, pękaty, wiecznie uśmiechnięty i gotowy do pomocy za całe 20 dolarów dziennie. Jego dziecko chodzi do prywatnej szkoły z językiem angielskim za 10 dolarów miesięcznie. Rodzina posiada dwa samochody i należy do klasy średniej. Mr You chichocze do nas, a kiedy mówimy, że chcemy zamówić „four Tigers” (pyszne piwo azjatyckie) ale jako „Thai girls” zostaje porażony atakiem śmiechu. Pokazuje nam hotele, gdzie pokój kosztuje 200 dolarów albo i więcej i chichocze nad głupotą białego człowieka (my też). Mr You niechętnie podejmuje temat Czerwonych Kmerów i zbywa nas ogólnikami we wszelkich kwestiach polityczno-historycznych. Ofiarowuje nam za to butelkę lokalnego wina – i jest to niestety kolejny dowód na głupotę i niższość białego człowieka. My, podkreślam MY, którzy piliśmy już chyba wszystko (od Kwiatowej po alpagę,) we wszystkich możliwych okolicznościach (u cioci na imieninach i w śmietniku) i miejscach (od Moskwy po Argentynę, od Widzewa po Otwock), nie jesteśmy w stanie zmęczyć tego specyfiku. Piętno hańby znaczy nasze twarze, pogrążeni w depresji oglądamy ostatnie mecze Premiership na wietnamskim kanale państwowej telewizji…
Rycerze nocy
Wieczór powitalny rzecz jasna jest wieczorem najważniejszym, dlatego też chłopcy w liczbie dwóch (Endrob i Rafik) nie mogą zlekceważyć takiej okazji. Po skromnym sześciodaniowym obiadku kilku butelkach wina i kilkunastu piwa, postanawiają zapoznać się bliżej z życiem w Siem Reap. Przywołują swoje dwa rumaki tuk-tuki (motorki z kierowcą) i zanurzają się w nocy mroku. Przemieszczają się po okolicy ruchem pijanego konika szachowego, wymuszają posiłki na zapleczach lokalnych knajp, stawiają wódkę turystom i tubylcom, karmią piwem krokodyle, tańczą kujawiaka na dyskotece itp. itd. aż wreszcie (przemilczmy ciąg dalszy) z urwanym filmem lądują bezpiecznie w łóżku (swoim).
Spływamy stąd
Na bazarze w Siem Reap obok roleksów za 10 dolarów zakupujemy nowe plecaki. Niestety okazuje się, że mamy ich tak wiele, że nie wiadomo co z nimi zrobić. Rozwiązanie tego dylematu jest proste – większe plecaki służą do przenoszenia mniejszych plecaków na plecach i jesteśmy gotowi do dalszej podróży, ponieważ tych kilka dni w jednym miejscu przyprawia nas o zawrót głowy i wpędza w depresję stacjonarną. Mr You odwozi nas na brzeg jeziora Tonle Sab, gdzie czeka coś w rodzaju dawnego radzieckiego wodolotu. Po uginającej się desce wbiegamy na pokład, ciskamy plecaki do luku bagażowego i czekamy. Nadjeżdżają busy, dżipy, samochody i po desce przewalają się tłumy turystów. Wodolot przestaje być wodolotem, linia wody nieuchronnie zbliża się do okien, pasażerowie wypełnili już cały dach i rufę, wydaje się, że to już komplet, kiedy nadjeżdżają dwa ostatnie busy z niemieckimi turystami. Patrzą oni z przerażeniem na swój okręt, który z łatwością może się zmienić w blaszaną trumnę. Ale załoga znająca doskonale tajniki obsługi klienta pokrzykiwaniem, popychaniem i niecierpliwymi gestami zagania tą ostatnią grupę na pokład. Ruszamy. Najpierw z wysiłkiem, powoli, przy wtórze przerażonych okrzyków kiwając się na boki jak pijany marynarz, aż wreszcie nasza torpeda rozpędza się, unosi dumnie dziób i tak już mkniemy następnych kilka godzin do Phnom Phen.
Phnom Phen
Zaliczamy trochę kultury w postaci muzeum i Pałacu Królewskiego (Kasia i ja nie; Kasia ponieważ nie okazuje wystarczającego szacunku Panującemu poprzez krótką spódniczkę; ja przez solidarność).
Jeszcze wizyta w więzieniu – budynek dawnej szkoły, gdzie Czerwoni Khmerowie urządzili więzienie. Metalowe łóżka, zardzewiałe pręty, obcęgi, ceglane klitki niechlujnie postawione w klasach i tysiące zdjęć zamordowanych. Tydzień temu fala Tsunami spustoszyła azjatyckie wybrzeża, i spowodowała setki tysięcy ofiar. Cały świat rozpoczął wielką akcję pomocy, zewsząd słychać głosy nawołujące do jak najszybszych działań, rządy licytują się wielkością finansowego wsparcia a dziennikarze narzekają na niszczycielską moc natury. Lecz cóż mamy powiedzieć o prymitywizmie działań i koncepcji Pol-Pota i ich porażającej sile niszczenia – cóż możemy powiedzieć likwidacji pieniędzy, edukacji, zniszczeniu miast „wylęgarni pasożytów” i w rezultacie śmierci około 2 milionów ludzi (około 20% ludności) w ciągu 3 lat. Świat i politycy wyrażali oburzenie, potępiali, lecz nie zrobiono nic poważnego by powstrzymać to szaleństwo, a dzisiaj wielu spośród Czerwonych Khmerów mieszka, ba, uczestniczy w rządach w Kambodży zaś ich zbrodnie nie zostały osądzone. I bynajmniej nie jest to jedyny przypadek we współczesnym świecie. Na szczęście natura ciągle jeszcze nie dorównuje człowiekowi…
Dzień w podrózy
Phnom Phen pozostaje za nami. Płyniemy szybką łodzią motorową w dół Mekongu do granicy wietnamskiej. Łódka jest spóźniona pędzi więc tak na oko 60-70 kilometrów na godzinę. Mekong, ta magiczna nazwa kojarzy się nam przede wszystkim z amerykańskimi filmami o Wietnamie, zwłaszcza z „Czasem Apokalipsy”. Wygląda co prawda zupełnie inaczej, jest dużo szersza i bynajmniej nie otoczona dżunglą, niemniej jednak Mekong to Mekong.
Na dodatek nasze prywatne, niewielkie jądro ciemności materializuje się pod postacią nadciągającej nocy. Zbliżamy się do Wietnamu, na rzece robi się tłok, a nasz kapitan jednoosobowej załogi w jednej ręce dzierży latarkę a w drugiej koło sterowe i bynajmniej nie zmniejsza prędkości, choć widoczność to najwyżej 10 metrów (rzecz jasna łódź nie posiada żadnych innych świateł).
Para niemieckich turystów wykazuje lekkie objawy paniki widząc wyłaniające się z ciemności łódki rybaków, które jakimś cudem nie wpadają pod naszą rozpędzoną motorówkę. My rzecz jasna dopingujemy kapitana i domagamy się zwiększenia prędkości, czego zresztą nie omieszka on uczynić. Milkniemy, więc na chwilę, bo w końcu aż tak bardzo się nam nie śpieszy…
Krótki postój na granicy kambodżańskiej, potem na wietnamskiej i wysiadamy w Chau Doc. Porzucamy bagaże w naszym luksusowym ośmiodolarowym przybytku i ruszamy na obchód. Nad rzeką góruje wspaniały, niedawno odrestaurowany hotel (Novotel) z czasów kolonialnych. W luksusowym wnętrzu siedzą grupki starszych pań i panów z Europy, dyskretna pianino przygrywa w tle a sprawny zespół wietnamskich kelnerów w milczeniu zmienia błyszczące nakrycia. Kolejny grymas historii.
Następny dzień w podróży
(przecież to nasze ulubione zajęcie)
Tym razem dla urozmaicenia samochodem. I tym razem nasz kierowca ma zdecydowanie polską duszę. Nasz mini busik pędzi jak szalony, podskakuje na wybojach, roztrąca na boki motorowerki i rowery, wyprzedza na czwartego, piątego autobusy, ciężarówki, cysterny. Kierowca jest najwyraźniej spokrewniony z połową kraju i jak marynarz ma rodzinę w każdym porcie. Nasz pęd jest co chwila przerywany powitaniami z kolejnymi żonami, matkami, wujkami, ściskaniem bobasów i wyschniętych na kamień babć. Jeden z tych postojów kończy się dokooptowanie żony (?), na której zaraz spoczywa ciężki i nieustępliwy wzrok Endroba.
Wietnam południowy to jedno wielkie miasto / wioska. Kraj jest napakowany ludźmi, kipi niezwykłą wprost aktywnością od bladego świtu. Południe jest w ogóle jest dużo lepiej rozwinięte, widać znacznie więcej domów w stylu europejskim, a w miarę zbliżania się do Sajgonu mijamy ogromne magazyny, fabryki siedziby firm. Miasto samo w sobie jest olbrzymie, poprzednio w trakcie krótkiego posiedzenia na lotnisku w ogóle tego nie odczuliśmy. Mijamy całe kilometry kosmicznych złomowisk, składów koparek, spychaczy, dźwigów, ciężarówek i wszelkiego innego pomniejszego wyposażenia Okolica ta spokojnie mogłaby służyć za scenerię dla Terminatora Czterdzieści i Cztery. Przedzieramy się godzinami przez miasto, które niby się kończy, ale zaraz zaczyna od nowa. I tak przez następnych parę godzin aż do południowego wybrzeża, na plażę Mui-Ne, z przerwami na popas w uroczych knajpkach z półdolarowym menu.
Wreszcie, nareszcie słodkie nic-(nie)-Robi-enie
(choć z przerwami dla niektórych – ocenzurowano)
No i mamy wreszcie to wyczekiwane robienie nic w ramach finiszu. „Palmira resort mógłby równie dobrze znajdować się na Kanarach lub w Hiszpanii. Palmy kokosowe, skrzętnie podlewane klomby, pastelowe wille wzdłuż plaży i jajowaty, drewniane leżaki i leżanki, błękitny basen z trzcinową czapeczką baru. Sezon rozpocznie się dopiero za parę tygodni, więc ośrodek jest pusty. Nam to w zasadzie nie przeszkadza i natychmiast rozpoczynamy imprezę, która ciągnie się przez kilka następnych dni. Najpierw aplikujemy personelowi barowemu krótki „Kurs obsługi polskiego turysty”. A więc wódka do zamrażalnika, kieliszki na bar, popitka do szklanek z lodem no i rzecz jasna socjalna interakcja. Przoduje w niej Rafał, który pada ofiarą przemożnego uczucia (miłości?) do ślicznej Hien urzędującej za barem. Językowe braki obojga rekompensuje znakomicie kilka kolejek Finlandii. Obserwujemy z podziwem ten platoniczny romans, którego zwieńczeniem ma być wieczorna randka nad basenem. Tak przynajmniej interpretujemy komunikaty werbalno-gestykularne Naszej Hen. Hen na motorku odjeżdża w dal, a Rafał w czarownym upojeniu błąka się wśród pal i potyka o kokosy. Razem z Kasią i Endrobem nie marnujemy bynajmniej czasu i systematycznie opróżniamy butelkę za butelką.
Na szczęście współwłaścicielem tego przybytku jest Rosjanin, ożeniony z Wietnamką, więc nasze proste, słowiańskie gusta zaspokoi wybór wódek. Przez następnych kilka dni pustoszymy skutecznie zapasy barku. Obsługuje nas Boss, były żołnierz Wietkongu, który pije z nami równo jak Polak a nawet Rosjanin. Nasza obecność dezorganizuje pracę większości personelu. Gromada ochroniarzy, nasi barmani, kelnerzy a z doskoku nawet kucharze porzucają obowiązki służbowe i całymi nocami grają z nami w bilarda, ping ponga oraz uczą się sarmackiej kultury spożywania napojów alkoholowych. Niestety nasz zespół Ba-Lan przegrywa sromotnie (zwłaszcza w bilarda), a każda przegrana to kolejka dla tłumu spragnionych Wietnamczyków. Noc w noc gromadzi się coraz więcej graczy i publiczności, prawdopodobnie wszystkie okoliczne wioski i miasta zostały już poinformowane o białych frajerach, których można orżnąć w bilarda i napić się na ich koszt.
W międzyczasie udaje się nam zapoznać z uroczą parą londyńczyków – kochającym inaczej Nilem (Nelly) oraz wytatuowaną półbirmańską Caroline (Karolinką). Zapoznajemy ich z takimi narodowymi obyczajami jak picie wódki kieliszkami, w południe przy czterdziestostopniowym upale, wpadanie w ubraniu (i bez) do basenu, jedzenie chrabąszczy na kolację itp. itd. Proces adaptacji przebiega bez zakłóceń i nawiązana zostaje nić (w niektórych przypadkach nawet łańcuch) porozumienia i współpracy. I tak ciągnie się sielanka aż nadchodzi nieunikniony koniec. Przerzucamy się więc z powrotem do Ho Chi Minh równolegle z naszym nowozapoznanym zestawem angielskim.
Niezły Sajgon tu macie
Wystarczy tylko raz spojrzeć na to miasto a już wiadomo skąd wzięło się to powiedzenie. Miasto jest olbrzymie, oficjalnie liczy około 5 milionów, ale liczby oficjalne jak powszechnie wiadomo w państwie komunistycznym nie istnieję. Miasto wygląda dużo bardziej europejsko, ale ruch rzecz jasna jest nadal wietnamski. Hanoi wygląda przy Sajgonie jak uboga, siermiężna siostra, wciąż jeszcze na wydaniu.
Na ulicy można spotkać ludzi proszących o pieniądze z kartkami w języku angielskim: „I am communist terror victim, please help me”. Na północy ludzie się obruszą jeżeli powiesz Sajgon, tutaj na odwrót – nazwa Ho Chi Minh może wywołać niechętny grymas. Wiele z ulicznych motorów – taksówek prowadzone jest przez lekarzy, profesorów, inżynierów, którzy po wojnie zostali poddani tzw. reedukacji w specjalnych obozach w dżungli. Ci którym udało się powrócić nie mieli szansy na pracę w swoim zawodzie i dlatego też nie należy się dziwić jeżeli uliczny sprzedawca wygłosi nienaganną francuszczyzną pogadankę o Husserlu. Dla równowagi rzecz jasna wszystkie kluczowe stanowiska we władzach, administracji i gospodarce zajmują przybysze z Północy. Ale na przykład sam Ho Chi Minh jest otaczany autentycznym kultem zarówno na Północy jak i Południu. Obecnie kraj łączy jeden wielki ruch, ożywienie związane z wietnamską pierierstrojką, przede wszystkim w gospodarce. Zaradność i energia Wietnamczyków jest widoczna na każdym kroku – od siermiężnych ulicznych sklepików, po nowoczesne biurowce i wyrastające jak grzyby po deszczu hotele, ośrodki wczasowe, magazyny i fabryki. Dla nas Polaków jest to widok znajomy (nie ma co prawda niezapomnianych Szczęk, ale polówki z towarem stoją tak samo jak niegdyś na Marszałkowskiej). Aż łza się w oku kręci… Kręci się też z powodu końca – pożegnalne uściski, ostatnia kolacja z Nelką i Karolinką, ostatni drink, ostatnia, zielona noc wietnamska. Na trasie jeszcze tylko Paryż, Londyn, Warszawa. Bolesny powrót do codziennej rzeczywistości, biura, korków, deszczu i śniegu. Dziesięć tysięcy metrów pod nami przesuwają się kontynenty, przez lodowate, nocne niebo pędzi Jumbo Jet i jeszcze przez chwilę nie trzeba o niczym myśleć.