Monthly Archives: November 2004
Angkor – Cambodia
Mr You
Mister You (a tak naprawdę to Mr. You Chhuongthov – tak, tk, przez dwa h) jest mały, pękaty, wiecznie uśmiechnięty i gotowy do pomocy za całe 20 dolarów dziennie. Jego dziecko chodzi do prywatnej szkoły z językiem angielskim za 10 dolarów miesięcznie. Rodzina posiada dwa samochody i należy do klasy średniej. Mr You chichocze do nas, a kiedy mówimy, że chcemy zamówić „four Tigers” (pyszne piwo azjatyckie) ale jako „Thai girls” zostaje porażony atakiem śmiechu. Pokazuje nam hotele, gdzie pokój kosztuje 200 dolarów albo i więcej i chichocze nad głupotą białego człowieka (my też). Mr You niechętnie podejmuje temat Czerwonych Kmerów i zbywa nas ogólnikami we wszelkich kwestiach polityczno-historycznych. Ofiarowuje nam za to butelkę lokalnego wina – i jest to niestety kolejny dowód na głupotę i niższość białego człowieka. My, podkreślam MY, którzy piliśmy już chyba wszystko (od Kwiatowej po alpagę,) we wszystkich możliwych okolicznościach (u cioci na imieninach i w śmietniku) i miejscach (od Moskwy po Argentynę, od Widzewa po Otwock), nie jesteśmy w stanie zmęczyć tego specyfiku. Piętno hańby znaczy nasze twarze, pogrążeni w depresji oglądamy ostatnie mecze Premiership na wietnamskim kanale państwowej telewizji…
Rycerze nocy
Wieczór powitalny rzecz jasna jest wieczorem najważniejszym, dlatego też chłopcy w liczbie dwóch (Endrob i Rafik) nie mogą zlekceważyć takiej okazji. Po skromnym sześciodaniowym obiadku kilku butelkach wina i kilkunastu piwa, postanawiają zapoznać się bliżej z życiem w Siem Reap. Przywołują swoje dwa rumaki tuk-tuki (motorki z kierowcą) i zanurzają się w nocy mroku. Przemieszczają się po okolicy ruchem pijanego konika szachowego, wymuszają posiłki na zapleczach lokalnych knajp, stawiają wódkę turystom i tubylcom, karmią piwem krokodyle, tańczą kujawiaka na dyskotece itp. itd. aż wreszcie (przemilczmy ciąg dalszy) z urwanym filmem lądują bezpiecznie w łóżku (swoim).
Spływamy stąd
Na bazarze w Siem Reap obok roleksów za 10 dolarów zakupujemy nowe plecaki. Niestety okazuje się, że mamy ich tak wiele, że nie wiadomo co z nimi zrobić. Rozwiązanie tego dylematu jest proste – większe plecaki służą do przenoszenia mniejszych plecaków na plecach i jesteśmy gotowi do dalszej podróży, ponieważ tych kilka dni w jednym miejscu przyprawia nas o zawrót głowy i wpędza w depresję stacjonarną. Mr You odwozi nas na brzeg jeziora Tonle Sab, gdzie czeka coś w rodzaju dawnego radzieckiego wodolotu. Po uginającej się desce wbiegamy na pokład, ciskamy plecaki do luku bagażowego i czekamy. Nadjeżdżają busy, dżipy, samochody i po desce przewalają się tłumy turystów. Wodolot przestaje być wodolotem, linia wody nieuchronnie zbliża się do okien, pasażerowie wypełnili już cały dach i rufę, wydaje się, że to już komplet, kiedy nadjeżdżają dwa ostatnie busy z niemieckimi turystami. Patrzą oni z przerażeniem na swój okręt, który z łatwością może się zmienić w blaszaną trumnę. Ale załoga znająca doskonale tajniki obsługi klienta pokrzykiwaniem, popychaniem i niecierpliwymi gestami zagania tą ostatnią grupę na pokład. Ruszamy. Najpierw z wysiłkiem, powoli, przy wtórze przerażonych okrzyków kiwając się na boki jak pijany marynarz, aż wreszcie nasza torpeda rozpędza się, unosi dumnie dziób i tak już mkniemy następnych kilka godzin do Phnom Phen.
Phnom Phen
Zaliczamy trochę kultury w postaci muzeum i Pałacu Królewskiego (Kasia i ja nie; Kasia ponieważ nie okazuje wystarczającego szacunku Panującemu poprzez krótką spódniczkę; ja przez solidarność).
Jeszcze wizyta w więzieniu – budynek dawnej szkoły, gdzie Czerwoni Khmerowie urządzili więzienie. Metalowe łóżka, zardzewiałe pręty, obcęgi, ceglane klitki niechlujnie postawione w klasach i tysiące zdjęć zamordowanych. Tydzień temu fala Tsunami spustoszyła azjatyckie wybrzeża, i spowodowała setki tysięcy ofiar. Cały świat rozpoczął wielką akcję pomocy, zewsząd słychać głosy nawołujące do jak najszybszych działań, rządy licytują się wielkością finansowego wsparcia a dziennikarze narzekają na niszczycielską moc natury. Lecz cóż mamy powiedzieć o prymitywizmie działań i koncepcji Pol-Pota i ich porażającej sile niszczenia – cóż możemy powiedzieć likwidacji pieniędzy, edukacji, zniszczeniu miast „wylęgarni pasożytów” i w rezultacie śmierci około 2 milionów ludzi (około 20% ludności) w ciągu 3 lat. Świat i politycy wyrażali oburzenie, potępiali, lecz nie zrobiono nic poważnego by powstrzymać to szaleństwo, a dzisiaj wielu spośród Czerwonych Khmerów mieszka, ba, uczestniczy w rządach w Kambodży zaś ich zbrodnie nie zostały osądzone. I bynajmniej nie jest to jedyny przypadek we współczesnym świecie. Na szczęście natura ciągle jeszcze nie dorównuje człowiekowi…
Dzień w podrózy
Phnom Phen pozostaje za nami. Płyniemy szybką łodzią motorową w dół Mekongu do granicy wietnamskiej. Łódka jest spóźniona pędzi więc tak na oko 60-70 kilometrów na godzinę. Mekong, ta magiczna nazwa kojarzy się nam przede wszystkim z amerykańskimi filmami o Wietnamie, zwłaszcza z „Czasem Apokalipsy”. Wygląda co prawda zupełnie inaczej, jest dużo szersza i bynajmniej nie otoczona dżunglą, niemniej jednak Mekong to Mekong.
Na dodatek nasze prywatne, niewielkie jądro ciemności materializuje się pod postacią nadciągającej nocy. Zbliżamy się do Wietnamu, na rzece robi się tłok, a nasz kapitan jednoosobowej załogi w jednej ręce dzierży latarkę a w drugiej koło sterowe i bynajmniej nie zmniejsza prędkości, choć widoczność to najwyżej 10 metrów (rzecz jasna łódź nie posiada żadnych innych świateł).
Para niemieckich turystów wykazuje lekkie objawy paniki widząc wyłaniające się z ciemności łódki rybaków, które jakimś cudem nie wpadają pod naszą rozpędzoną motorówkę. My rzecz jasna dopingujemy kapitana i domagamy się zwiększenia prędkości, czego zresztą nie omieszka on uczynić. Milkniemy, więc na chwilę, bo w końcu aż tak bardzo się nam nie śpieszy…
Krótki postój na granicy kambodżańskiej, potem na wietnamskiej i wysiadamy w Chau Doc. Porzucamy bagaże w naszym luksusowym ośmiodolarowym przybytku i ruszamy na obchód. Nad rzeką góruje wspaniały, niedawno odrestaurowany hotel (Novotel) z czasów kolonialnych. W luksusowym wnętrzu siedzą grupki starszych pań i panów z Europy, dyskretna pianino przygrywa w tle a sprawny zespół wietnamskich kelnerów w milczeniu zmienia błyszczące nakrycia. Kolejny grymas historii.
Następny dzień w podróży
(przecież to nasze ulubione zajęcie)
Tym razem dla urozmaicenia samochodem. I tym razem nasz kierowca ma zdecydowanie polską duszę. Nasz mini busik pędzi jak szalony, podskakuje na wybojach, roztrąca na boki motorowerki i rowery, wyprzedza na czwartego, piątego autobusy, ciężarówki, cysterny. Kierowca jest najwyraźniej spokrewniony z połową kraju i jak marynarz ma rodzinę w każdym porcie. Nasz pęd jest co chwila przerywany powitaniami z kolejnymi żonami, matkami, wujkami, ściskaniem bobasów i wyschniętych na kamień babć. Jeden z tych postojów kończy się dokooptowanie żony (?), na której zaraz spoczywa ciężki i nieustępliwy wzrok Endroba.
Wietnam południowy to jedno wielkie miasto / wioska. Kraj jest napakowany ludźmi, kipi niezwykłą wprost aktywnością od bladego świtu. Południe jest w ogóle jest dużo lepiej rozwinięte, widać znacznie więcej domów w stylu europejskim, a w miarę zbliżania się do Sajgonu mijamy ogromne magazyny, fabryki siedziby firm. Miasto samo w sobie jest olbrzymie, poprzednio w trakcie krótkiego posiedzenia na lotnisku w ogóle tego nie odczuliśmy. Mijamy całe kilometry kosmicznych złomowisk, składów koparek, spychaczy, dźwigów, ciężarówek i wszelkiego innego pomniejszego wyposażenia Okolica ta spokojnie mogłaby służyć za scenerię dla Terminatora Czterdzieści i Cztery. Przedzieramy się godzinami przez miasto, które niby się kończy, ale zaraz zaczyna od nowa. I tak przez następnych parę godzin aż do południowego wybrzeża, na plażę Mui-Ne, z przerwami na popas w uroczych knajpkach z półdolarowym menu.
Wreszcie, nareszcie słodkie nic-(nie)-Robi-enie
(choć z przerwami dla niektórych – ocenzurowano)
No i mamy wreszcie to wyczekiwane robienie nic w ramach finiszu. „Palmira resort mógłby równie dobrze znajdować się na Kanarach lub w Hiszpanii. Palmy kokosowe, skrzętnie podlewane klomby, pastelowe wille wzdłuż plaży i jajowaty, drewniane leżaki i leżanki, błękitny basen z trzcinową czapeczką baru. Sezon rozpocznie się dopiero za parę tygodni, więc ośrodek jest pusty. Nam to w zasadzie nie przeszkadza i natychmiast rozpoczynamy imprezę, która ciągnie się przez kilka następnych dni. Najpierw aplikujemy personelowi barowemu krótki „Kurs obsługi polskiego turysty”. A więc wódka do zamrażalnika, kieliszki na bar, popitka do szklanek z lodem no i rzecz jasna socjalna interakcja. Przoduje w niej Rafał, który pada ofiarą przemożnego uczucia (miłości?) do ślicznej Hien urzędującej za barem. Językowe braki obojga rekompensuje znakomicie kilka kolejek Finlandii. Obserwujemy z podziwem ten platoniczny romans, którego zwieńczeniem ma być wieczorna randka nad basenem. Tak przynajmniej interpretujemy komunikaty werbalno-gestykularne Naszej Hen. Hen na motorku odjeżdża w dal, a Rafał w czarownym upojeniu błąka się wśród pal i potyka o kokosy. Razem z Kasią i Endrobem nie marnujemy bynajmniej czasu i systematycznie opróżniamy butelkę za butelką.
Na szczęście współwłaścicielem tego przybytku jest Rosjanin, ożeniony z Wietnamką, więc nasze proste, słowiańskie gusta zaspokoi wybór wódek. Przez następnych kilka dni pustoszymy skutecznie zapasy barku. Obsługuje nas Boss, były żołnierz Wietkongu, który pije z nami równo jak Polak a nawet Rosjanin. Nasza obecność dezorganizuje pracę większości personelu. Gromada ochroniarzy, nasi barmani, kelnerzy a z doskoku nawet kucharze porzucają obowiązki służbowe i całymi nocami grają z nami w bilarda, ping ponga oraz uczą się sarmackiej kultury spożywania napojów alkoholowych. Niestety nasz zespół Ba-Lan przegrywa sromotnie (zwłaszcza w bilarda), a każda przegrana to kolejka dla tłumu spragnionych Wietnamczyków. Noc w noc gromadzi się coraz więcej graczy i publiczności, prawdopodobnie wszystkie okoliczne wioski i miasta zostały już poinformowane o białych frajerach, których można orżnąć w bilarda i napić się na ich koszt.
W międzyczasie udaje się nam zapoznać z uroczą parą londyńczyków – kochającym inaczej Nilem (Nelly) oraz wytatuowaną półbirmańską Caroline (Karolinką). Zapoznajemy ich z takimi narodowymi obyczajami jak picie wódki kieliszkami, w południe przy czterdziestostopniowym upale, wpadanie w ubraniu (i bez) do basenu, jedzenie chrabąszczy na kolację itp. itd. Proces adaptacji przebiega bez zakłóceń i nawiązana zostaje nić (w niektórych przypadkach nawet łańcuch) porozumienia i współpracy. I tak ciągnie się sielanka aż nadchodzi nieunikniony koniec. Przerzucamy się więc z powrotem do Ho Chi Minh równolegle z naszym nowozapoznanym zestawem angielskim.
Niezły Sajgon tu macie
Wystarczy tylko raz spojrzeć na to miasto a już wiadomo skąd wzięło się to powiedzenie. Miasto jest olbrzymie, oficjalnie liczy około 5 milionów, ale liczby oficjalne jak powszechnie wiadomo w państwie komunistycznym nie istnieję. Miasto wygląda dużo bardziej europejsko, ale ruch rzecz jasna jest nadal wietnamski. Hanoi wygląda przy Sajgonie jak uboga, siermiężna siostra, wciąż jeszcze na wydaniu.
Na ulicy można spotkać ludzi proszących o pieniądze z kartkami w języku angielskim: „I am communist terror victim, please help me”. Na północy ludzie się obruszą jeżeli powiesz Sajgon, tutaj na odwrót – nazwa Ho Chi Minh może wywołać niechętny grymas. Wiele z ulicznych motorów – taksówek prowadzone jest przez lekarzy, profesorów, inżynierów, którzy po wojnie zostali poddani tzw. reedukacji w specjalnych obozach w dżungli. Ci którym udało się powrócić nie mieli szansy na pracę w swoim zawodzie i dlatego też nie należy się dziwić jeżeli uliczny sprzedawca wygłosi nienaganną francuszczyzną pogadankę o Husserlu. Dla równowagi rzecz jasna wszystkie kluczowe stanowiska we władzach, administracji i gospodarce zajmują przybysze z Północy. Ale na przykład sam Ho Chi Minh jest otaczany autentycznym kultem zarówno na Północy jak i Południu. Obecnie kraj łączy jeden wielki ruch, ożywienie związane z wietnamską pierierstrojką, przede wszystkim w gospodarce. Zaradność i energia Wietnamczyków jest widoczna na każdym kroku – od siermiężnych ulicznych sklepików, po nowoczesne biurowce i wyrastające jak grzyby po deszczu hotele, ośrodki wczasowe, magazyny i fabryki. Dla nas Polaków jest to widok znajomy (nie ma co prawda niezapomnianych Szczęk, ale polówki z towarem stoją tak samo jak niegdyś na Marszałkowskiej). Aż łza się w oku kręci… Kręci się też z powodu końca – pożegnalne uściski, ostatnia kolacja z Nelką i Karolinką, ostatni drink, ostatnia, zielona noc wietnamska. Na trasie jeszcze tylko Paryż, Londyn, Warszawa. Bolesny powrót do codziennej rzeczywistości, biura, korków, deszczu i śniegu. Dziesięć tysięcy metrów pod nami przesuwają się kontynenty, przez lodowate, nocne niebo pędzi Jumbo Jet i jeszcze przez chwilę nie trzeba o niczym myśleć.
HaLong Bay – Vietnam
Góry w środku morza
Płyniemy po zatoce Halong – tam gdzie smok schodzi do wody. Jest to święte i historyczne miejsce dla Wietnamczyków i wystarczy raz je zobaczyć, żeby to zrozumieć. Wyobraźcie sobie wapienne góry, porośnięte gdzieniegdzie drzewami, pełne jaskiń, grot i załomów, które wyrastają wprost z morza i tworzą niezwykły archipelag dwóch tysięcy wysp. Pośród tych wysp rozbija się niezliczona rzesza łódek, dżonek, sampanów, stateczków i ogromniastych statków wypełnionych turystami oraz ich sprzętem fotograficznym. Pośród wysp na wodzie żyją od setek lat rybacy wraz z całym swym rodzinno-zwierzęcym przybytkiem. Każdy z nich ma swoich krewnych / kolegów za sterem turystycznych statków i w ten oto sposób lądujemy na platformie domku, gdzie w podwieszonych klatkach/siatkach pluskają… rzesze morskich stworzeń. Jest także parka sporych żółwi, które za pomocą dolarów z pewnością można przerobić na zupę.
Zasiadamy na naszym okręcie do owocowo morskiej uczty, choć już teraz bez uroczego entourage punktu lokalnej gastronomii. Pijemy, jemy i znowu pijemy, a statek przesuwa się pośród niezliczonych wysp. Pomarańczowa kulka słońca turla się za widnokrąg, ostatnia butelka wina znika ze stołu a magiczne wyspy pokrywa wietnamski zmrok… płyniemy z powrotem, nikt nie woła.
Vietnam
Początek
Taksówka dowozi nas do hotelu, gdzie pokrzepiamy się piwem Tiger, porzucamy plecaki i ruszamy na miasto lub jak ktoś woli do miasta. Nasz kierowac posiada jedną wielką zaletę – mówi tylko po wietnamsku. Niestety jak się okazało my jej nie posiadamy. Niemniej jednak za pomocą body language, stukania w zegarek i pisania cyferek na papierze udaje się nam przekazać instrukcje i nie zagubić w Hanoi. Specjalizuje się w tym Endrob, chociaż narasta w nim wewnętrzna frustracja (jeszcze nie uzewnętrzniona).
Teoria chaosu w praktyce
Pierwsze wrażenie z Hanoi to niesamowity i nieustanny ruch tysięcy rowerów, skuterów i motorynek obwieszonych ludźmi, koszami, tobałami, klatkami z drobiem i prosiakami, pękami bananów lub trzciny, pudłami i pudełeczkami, pakunkami i wiązankami…
Wielopokoleniowa rodzina wbrew prawom fizyki i rozsądku upchnięta na skuterze przemieszcza się po ulicach – babcia z dziadkiem na doczepkę do taty i mamy, szkolna dziatwa podwieszona po bokach a na kierownicy koszyk z zakupami.
Ta niekończąca się rzeka dwuśladowców jest gdzieniegdzie przetykana autobusami lub samochodami i okraszona niekończącym się buczeniem klaksonów i miganiem świateł. Tym ruchem rządzi odwieczne prawo dżungli – większy ma rację! Należy zapomnieć o wszelkich zasadach, kierunkach, pasach, sygnalizacji, podporządkowaniu i pierwszeństwie. Na samym czele stoi król zwierząt – autobus słoń z którym konkurują tylko nosorożce ciężarówki. Poniżej najznaczniejsze drapieżniki czyli dżipy i minibusy oraz ich lichsze mutacje w postaci zwykłych osobowców. Aż reszcie docieramy do prawdziwej tkanki, ludowej masy skuterowych hien, motorynkowych szakali i wychudłych rowerowych lisów. Na samym dnie tej drabiny społecznej gnieździ się podgatunek, ubermensch nazywany pieszym. Ten nieszczęśnik nie posiada żadnych praw, może paść ofiarą każdego, w każdej chwili i w każdym miejscu. Jedyna nić łącząca go z żywotem to pewna niechęć kierowców do zdemolowania, bądź zabrudzenia swojego pojazdu.
Cały ten komunikacyjny żywioł pędzi we wszystkie strony, kłębi się i zakleszcza, wzdłuż w poprzek na przekór i wspak. Grupy motorków czatują w gardzielach pomniejszych uliczek na okazję do przebicia się na drugą stronę. Wystarczy niewielka luka, nieznaczny prześwit w głównym strumieniu i już urocze Wietnamki w maseczkach na twarzy rozpoczynają przeprawę godną forsowania Odry. Nie jest to jednak tak proste jak dokonania naszych czterech pancernych i psa. Otóż przeprawa spotyka się z natychmiastowym kontratakiem podobnej grupy z naprzeciwka. Na środku następuje więc nagłe zapętlenie się w węzeł gordyjski, który natychmiast zostaje poszatkowany na kawałki przez główny strumień pojazdów. Dramat ten rozgrywa się w przestrzeni zdecydowanie ponadtrójwymiarowej, na tylu planach, iż niepodobna nawet z grubsza śledzić losów jego uczestników. Dlatego też poniżej zamieszczam uproszczony schemat blokowy ruchu ulicznego w Wietnamie.
Hanoi
W związku ze wspomnianym już brakiem znajomości języka wietnamskiego nasze początki w Hanoi są dość spontaniczne. Trafiamy co prawda do obowiązkowego mauzoleum Ho Chi Minha, ale jest ono w remoncie. Włóczymy się więc dokoła bez celu i energii, gdy nagle na jednym z rogów najbardziej reprezentacyjnego z placów miasta zauważamy… ambasadę Ba Lan, czyli po prostu Polski. Okazuje się więc, że wszystkie drogi prowadzą do ambasady. Po chwilowym osłupieniu zaczynamy oglądać to zjawisko. Jest to posiadłość rozmiarów imponujących, składająca się ze szczelnie otoczonego murem ogrodu ze stadkiem lśniących czystością domów. Niewątpliwie rzesza zatrudnionych tam dyplomatów, urzędników, jawnych i niejawnych radców, sekretarzy, szarżedaferów, konsuli i innych pod-ambasadorów jest tak szalenie i nieustannie zajęta gigantyczną współpracą gospodarczą tudzież kulturalną pomiędzy naszymi bratnimi krajami, że otwarcie się na tzw. Interesantów (czytaj natrętów) to tylko parę skromniutkich godzin w ich jakże przepełnionym grafiku. Niecenzuralne komentarze Endroba (nadal zwanego potocznie Robertem) związane z odkryciem dokąd trafiają jego podatki, że komuna upadła już jakiś czas temu itp. Itd. odpowiadam, że nie rozeznaje się on wcale w arkanach polityki międzynarodowej i z pewnością nigdy nie był na Stadionie Dziesięciolecia, nie wspominając już o tzw. budkach chińskich w formie lecz wietnamskich w treści budkach żywieniowych. Endrob (nadal prymitywnie Robertem zwany) milknie, przytłoczony wagą tych argumentów. Zaraz trafiamy na kolejne potwierdzenie intensywności związków bilateralnych – tablicę sławnych Polaków. Tablica owa jest jak najlepszym dowodem statystycznym pełnej symbiozy artystyczno-naukowej: powszechnie czytywani nad Mekongiem nobliści Miłosz i Szymborska wspomagani jakimś Mickiewiczem zrównoważeni przez 2 astronomów i Marysię SC. Ta teza i antyteza osiąga najwyższy poziom w duchowej syntezie i jedności reprezentowanej przez Naszego Papieża z dzieckiem na ręku!
Oddalamy się w milczeniu oddając hołd trudowi personelu placówki hanojskiej, niemniej jednak małostkowy Rafik*syczy: „z tablicy to towarzysze zniknęli, ale na placówce to dalej tkwią…”
Impreza otwierająca sezon
Nieuchronnie zbliża się wieczór. Po kolacji na którą litościwie spuszczę zasłonę milczenia trafiamy do hotelu. Posiadamy jeszcze zapasy z Polski, więc w celu umniejszenia ciężaru naszych bagaży zaczynamy niszczyć kolejne butelki. W trakcie tej zbożnej pracy udaje się nam dotrzeć na opustoszały basen, który otrzeźwia nas do tego stopnia, że postawiamy ruszyć jeszcze na pożegnalne piwo do baru na dachu naszego hotelu. Kasia odmawia dalszej współpracy, zasłaniając się niewyspaniem i innymi tego typu wymówkami.
Nie powstrzymuje to jednak Trzech Muszkieterów.
Ba, nie powstrzymuje nas nawet fakt, że bar jest zamknięty. Polak potrafi, więc otwieramy drzwi, zapalamy światła, uruchamiamy muzykę, Rafik bierze bar, serwuje drinki z piwem, lub piwo z drinkami, a my podziwiamy nocną panoramę Hanoi z dachu dwudziestego piętra Sofitel Plaza Hanoi… życie jest piękne.
Po pewnym czasie zaczyna nas niepokoić fakt, że nikt nie dołącza do imprezy, nie pojawia się tłum ochroniarzy pałujących nas po nerach i w ogóle dach jest troszeczkę przyduży jak na naszą trójkę. Opuszczamy się więc w podziemia, gdzie (o dziwo!) odkrywamy drugi bar, tym razem czynny. W barze tym, przebywa kilka niezwykle uczynnych i życzliwych przedstawicielek płci pięknej. Istoty te są na tyle tolerancyjne i wyrozumiałe, że pozwalają sobie nawet kupować napoje oraz sugerują dalszy ciąg tak pięknie rozpoczętej nocy. W nas jednak kipi polski duch walki i nienasycenia, dlatego też wzywamy naszego nocnego łącznika w taksówce. Ten poczciwy, ale wiecle naiwny człowiek, opuszcza na chwilę swój pojazd (z niezrozumiałych względów) pozostawiając w stacyjce kluczyki. Wdzieramy się do środka i Rafik zaczyna nas wieźć do klubu Century (nazwa ta zasłyszana została w mrocznych otchłani baru podziemnego). Niestety nie wszystkie drogi prowadzą do Century i po z lekka niestabilnej rundce powracamy pod hotel. Stoi tam już nas wybawca. Tym razem nieznajomość wietnamskiego ogromnie się przydaje, gdyż w ramach dość szerokiej interpretacji możemy uznać, że jego okrzyki to rodzaj rytualnego powitania klienta. Tak czy siak trafiamy w końcu do Century, które wygląda i oferuje to samo co każdy inny klub nocny na tej planecie. Ponieważ nasz duch jest ciągle niespokojny realizujemy się w walce przeciwko tubylcom w najprzeróżniejszych odmianach sportu (z elementami hazardu): grze w bilarda, siłowaniu się na rękę, ciskaniu oliwkami do szklanek, tudzież piciu wódki. I wszystko nam idzie nam doskonale… aż nagle budzę się hotelowym łóżku. Ech te nagłe przyśpieszenia czasu.
Kryzys w wyszynku owocowo morskim w HaLong
Hanoi na kacu jest jeszcze ciekawsze, zwłaszcza bazary, zaułki i niepoliczone rzesze lokalesów oferujących obiady z napitkiem i napiwkiem za oszałamiającą cenę jednego dolara (plus darmowy bukiet zapachów). Udajemy się też na wewnętrzną kontemplację i wyciszenie w konfucjańskiej Świątyni Literatury. Niestety nie dane jest nam jednak osiągnąć wewnętrzną równowagę – zostajemy otoczeni przez tłum ślicznych Wietnamek w białych uniformach…
To wszystko to jednak już przeszłość. Suniemy pośród pól ryżowych, a w aucie panuje napięta atmosfera.. Wietnamczycy jeżdżą powoli (co jest zupełnie zrozumiałe, ponieważ stosując polskie standardy już po kilku dniach kraj uległby wyludnieniu), niemniej jednak są granice, których przekroczyć nie wolno (a przynajmniej nie należy). Nasz samochód to nowy Jeep Toyota, jeden z nielicznych i większych na drodze. Niestety nie ma to większego znaczenia, gdyż wymijają nas ze strony lewej lub prawej, samochody, motorki, rozklekotane ciężarówki, miejscowe Pekasy, motorynki i skutery. Kiedy po prawej stronie mija nas motorynka zaludniona przez rodziców, dwójkę pociech z podwieszonym stadkiem żywych kur tama pęka. We wszystkich znanych językach (łącznie z migowym) próbujemy zastraszyć, zmotywować, przekonać, upokorzyć naszego kierowcę. Owszem potakuje on głową, uśmiecha się, odpowiada, ale wszystko to kamień w wodę. I tak rodzi się coraz większa frustracja, która kładzie się cieniem na naszym zgranym zespole… Co gorsza frustracja ta narasta zwłaszcza w Endrobie. Rzecz jasna nie jest to jego wina – wiąże się to z wewnętrzną, chciałoby się rzec kobiecą wrażliwością oraz nieprzystosowaniem charakteru do przeciwności losu. Tej subtelnej, refleksyjnej i zatopionej w wyidealizowanym świecie jednostce trudno więc jest przejść do porządku nad tak bezwzględną konfrontacją z brutalną i nieuporządkowaną rzeczywistością. I tak jak w tragedii antycznej nieuchronny splot wydarzeń prowadzi do krwawego finału…
Finał ten ma miejsce w lokaleskiej knajpie Ha-Long. Knajpa składa się z salki wypełnionej plastikowymi stołami i krzesełkami, poplamionymi obrusami oraz zgrupowaniem wiader. W wiadrach tych pluska rzesza nieszczęsnych stworów morskich: krewetki, ryby, langusty, homary, ślimaki, małże i mnóstwo innych nierozpoznawalnych skorupiaków. Kiedy piszę knajpa lokaleska mam na myśli całą gamę zapachów i wrażeń estetyczno-higienicznych. Nas to nie odstrasza, ale Kasia systematycznie zielenieje i w sposób niedwuznaczny wyraża swoją dezaprobatę. Na dodatek kiedy na stół wjeżdżają już nieszczęsne, parujące i drgające skorupiaki sautee, życzliwa pani kelnerka chwyta jedną z olbrzymich krewetek i żałobnymi paznokciami rozdziera na strzępy. Kasia porzuca nas, a dołącza do niej zdrajca R., który najwyraźniej marzy o schabowym z kapustą. Zostaję oko w oko z Endrobem, który systematycznie opróżnia talerze i wydłubuje ślimaczki rozgiętą agrafką. Jest on także pełen świętego oburzenia na takie marudzenie i brak szacunku dla lokalnych tradycji kulinarnych. Po ulicy biegają bezpańskie psy, w rynsztoku coś chlupocze (być może zbiegła langusta) a Endrob połyka kolejne lewoskrętne stworzenie…
Uciekający pociąg
Jak przystało na ekspertów od planowania i podróży spędzamy kolejny uroczy dzień w samochodzie, z naszym kierowcą rajdowym. Korzystając z tej przydługiej okazji obrzucamy się obelgami, obrażamy i krzyczymy starając się dociec źródeł tego pięknego planu. Tak czy siak rzucamy się z powrotem w odmęty Hanoi, pożeramy setną sajgonkę i trafiamy na dworzec, gdzie oczekuje nas sypialny do Hue, starożytnej stolicy Wietnamu. W pociągu okazuje się, że zostaliśmy rozmieszczeni w różnych przedziałach, ale wywieramy presję psychiczną na parę zdyscyplinowanych niemieckich turystów, którzy (w niezrozumiałym dla nas pośpiechu), udostępniają nam cały przedział. Na stole ląduje ostatnia deska ratunku, Żubróweczka, która miała być przeznaczona na ewentualny prezent. Prezentujemy ją sobie w kombinacji z piwem i o świcie usypiamy w rytm stukających kół.
Hue
Hue wygląda dużo bardziej europejsko, widać, że Francuzi nie tracili tu czasu.
Miasto leży blisko dawnej granicy pomiędzy Wietnamem Południowym i Północnym. Komuniści po zdobyciu miasta pozostawili ten burżuazyjno-imperialistyczny przeżytek na pastwę losu, ale w ciągu ostatniego dziesięciolecia na fali tak zwanych zmian zaczęto remontować i odnawiać wiele zabytków.
My rzecz jasna czujemy niedosyt podróżowania, dlatego też po porzuceniu bagaży w hotelu (bez basenu, co z przekąsem zauważa Endrob) ładujemy się na łódkę i płyniemy w górę i dół rzeki. Po drodze wpadamy do świątyń oraz na zakupy uliczne, fotografujemy kręcące się w pobliżu słonie tudzież wypatrujemy tygrysów, których i tak tu nie ma. Czas umila nam śliczne wietnamskie maleństwo (3 lata) bawiące się tasakiem większym od niej samej.
Dlaczego warto pojeździć 8 godzin autobusem
Autobus pełen turystów jedzie z prędkością 30 km na godzinę. Czeka nas około 200 kilometrowa trasa plus czas na tzw. zwiedzanie. Patrzymy na Endroba, pomysłodawcę tej wycieczki wzrokiem zgoła nieżyczliwym. Pani Przewodnik nadaje nieustannie, na tej samej nucie i już po chwili nie wiadomo czy ona mówi po angielsku, czy myśmy nauczyli się wietnamskiego. Mijamy dawną granicę strefy odgradzającej Północ od Południa. Jest to teren gdzie toczyły się najcięższe walki w czasie wojny z amerykanami. Praktycznie wszystkie okoliczne miejscowości zostały zrównane z ziemią. I tak docieramy do wioski której mieszkańcy zeszli pod ziemię w sensie dosłownym. Przez kilka lat rozbudowali niezwykły system podziemnych tuneli, skrytek, zamaskowanych przejść. Wietnamczycy ukrywali się tan w ciągu dnia a w nocy wychodzili na poszukiwanie żywności, wspomagali działania Wietkongu. Tunele wydrążone są w czerwonawej, gliniastej ziemi. Wąskie i nieoświetlone. Próbujemy wyobrazić sobie bombardowanie – Wietnamczycy chowali się wtedy w specjalnych komorach położonych dużo głębiej niż poziom mieszkalny. Amerykanie opracowali specjalne bomby do niszczenia podziemnych umocnień – wkręcały się pod ziemię i dopiero tam eksplodowały. Bomby te mogły zabić od razu, ale co gorsza skazać na powolną śmierć w zasypanym podziemnym schronie. Jednak Wietnamczycy zdołali przetrwać i większość podziemnych korytarzy nie została nigdy odkryta. Przebywamy tam tylko pół godziny i z ulgą wydostajemy się przez jedno z tajnych wyjść na rozpaloną w słońcu plażę. I tu kolejny grymas historii – otacza nas natarczywa gromadka dzieci handlująca zimną Coca-Colą…
Nasz żółty autobus pędzi dalej – jedziemy zobaczyć dawną bazę amerykańskich wojsk … .Pasażerowie zapadają w letarg, dla poprawienia nastroju psuje się klimatyzacja, ociekamy potem, aż wreszcie jest! Drewniana chałupka z garstką zdjęć i eksponatów, parę helikopterów i… kawał pola ze śladami pasa startowego. Nasz trud zostaje sowicie wynagrodzony. Fotografujemy się na polu i wsiadamy z powrotem do autobusu. Czeka nas jeszcze tylko bagatelne 3 godziny drogi powrotnej do Hue. Absurdalność tego pola podkreśla w całej swojej rozciągłości absurdalność tej wojny. Nam, przybyszom z kraju, który doświadczył dobrodziejstw komunizmu i sąsiedztwa Wielkiego Brata trudno jest stanąć po przeciwnej stronie, ale w tym wypadku wszelkie argumenty o polityce, historycznej misji, konieczności obrony cywilizacji itp. Itd. po prostu nie wytrzymują konfrontacji z tym widokiem. Były tu tysiące amerykańskich żołnierzy, tysiące ton sprzętu, amunicji, obozy, bazy, szpitale, burdele, knajpy a pozostała tylko zarośnięta ziemia i niezliczone groby. Najprostsze pytanie – „po co kurwa to wszystko?” – ciśnie się nieuchronnie na usta.
W naszym autobusie nie ma amerykańskich turystów, ale nie oznacza to, że nie przyjeżdżają oni do Wietnamu. Wręcz przeciwnie jest ich coraz więcej i bynajmniej nie spotykają się ze szczególną wrogością. Pani Przewodniczka opowiada nam, że organizowane są nawet specjalne wycieczki dla byłych marines, coś w rodzaju imprezy na „na tropie śladów”. Pokazuje wypalony napalmem szczyt górski na którym było lądowisko helikopterów, a teraz wdrapują się tam spocone grupki podstarzałych marines. I kiedy patrzę w jej pucułowatą tchnącą dumą twarz rozumiem już dlaczego Francuzi i Amerykanie dostali od Wietnamczyków łomot.
Wniebowzięci
Jest czas jeżdżenia, ale i jest czas latania. Wsiadamy bladym świtem do samolotu w Hue, lądujemy w Sajgonie, pijemy piwo oraz inne drinki i już lecimy do Kambodży. Endrob zakochuje się w stewardessie, wsuwa jej liścik pożegnalny, dziewczę się płoni, czysta poezja. Rafał też jest zakochany, ale tylko platonicznie. W tym romantycznym uniesieniu tłoczymy się w kolejce po wizy i wreszcie wchodzimy na kambodżańską ziemię. Ale tylko na chwilę, bo dla odmiany wskakujemy do następnego samolotu, który leci do Siem Reap, miasta na obrzeżach Angkor Wat. Jest już ciemno a przy wyjściu z lotniska kłębi się rój tubylczych owadów. Polewamy się środkami przeciw owadom i wychodzimy na zewnątrz. Najwyraźniej owady kambodżańskie nie były na liście target group producenta, gdyż rzucają się nas hurtowo. Otępiali po podniebnych podróżach kręcimy się w kółko klepiąc po ramionach, szyjach i głowach. Kasia w panice rzuca się gdzieś w otchłanie nocy, Endrob szuka browaru, Rafał robi zdjęcia. Ja poddaję się sytuacji i robię nic. I wtedy pojawia się nasz wybawca Mr You.
Mazy, on the way to South-East Asia
Do Hanoi
Początki naszej podróży pominę wielce wymownym milczeniem. Po prostu w jakiś trudny do wytłumaczenia sposób udaje się nam dotrzeć o szóstej rano na lotnisko Chopina W. (z domu Okęcie), przelecieć do Paryża, a potem do Hanoi w towarzystwie francuskich stewardess.
Trwało to wszystko z grubsza dobę, ale za to można było za darmo pooglądać filmy amerykańskie. Kasia oglądała Spidermana 2 od przodu a potem od tyłu. Napierak robił zdjęcia i tak mu już zostało. Endrob (jeszcze wówczas zwany potocznie Robertem) i ja zab(p)ijaliśmy czas przelotu.